Absolutnie nie miałam ochoty na to spotkanie. Ubrałam się dość niestosownie. Jak na korpokicię przystało, moje buty miały ciut za niski obcas, dekolt za bardzo epatował jeszcze nieopaloną skórą, krok w spodniach też był ciut nisko. Marynarka z podwiniętymi rękawami. W ogóle cała byłam za mało „na szaro”. Siedziałam i czekałam. Serce nie biło szybciej, dłonie się nie pociły. Ale wizualizowałam go… Jak zaraz tu wejdzie, pochyli się nieco w moją stronę… Na pewno z wąsem, na pewno w sfilcowanym swetrze, na pewno olśni mnie swoimi zakolami.
Oczywiście spóźniał się. W końcu wszedł… Nie, nie, cały w bieli. Nie miał nawet sfilcowanego swetra leniwie wylegującego się na ciut za dużym brzuchu. Za to w doskonale dobranych markowych oprawkach, marynarce z łatami na łokciach, z zarostem, o którym kobiety fantazjują, pachniał dobrym smakiem, przeprosił za spóźnienie. Usiadł wystarczająco daleko, ale i blisko. Rozmawialiśmy o wszystkim, najmniej o tym, po co się spotkaliśmy. Wydawał się mnie ciekaw. Pytał co czytam, co lubię, jak i co robię. Sporo uwagi poświęcił mojej przeszłości, wspominał coś o wspólnej przyszłości… Niby nie do końca, ale jednak trochę, tak jakby, mimo chodem obiecywał, że da mi swobodę, samodzielność, że mi zaufa…
Powiedział, że zadzwoni…
Zadzwonił. 9 miesięcy później byłam już w zupełnie innym miejscu!